20 kwietnia 2024, sobota

Chcę – mogę – muszę! Rozmowa z Grażyną Rabsztyn

Error!
No 'inofontresizer_widget' widget registered in this installation.

Czy wciąż lubi pani pojawiać się na bieżni?

Oczywiście. Kiedy staję na tartanie, to czuję, że krew zaczyna szybciej krążyć! Spędziłam na stadionie bardzo dużo czasu i lubię tę atmosferę. Niestety mam pewne ograniczenia, jeśli chodzi o aktywność fizyczną. Ponad 10 lat temu przeszłam operację kolana i odtąd nie mogę być tak aktywna, jak bym chciała – jako były sportowiec wyczynowiec.

Ciągle czuje pani w sobie tego ducha z olimpijskiej dewizy: „Szybciej, wyżej, mocniej”?

Tak. Myślę, że moje sportowe życie dobrze podsumowują także inne trzy słowa: „Chcę – mogę – muszę”.

W młodości bardzo chciałam uprawiać lekką atletykę. Gdy moja ukochana nauczycielka wf-u zmieniła szkołę, to poszłam za nią – jako uczennica piątej klasy. Jestem bardzo wdzięczna mamie, która wzięła mnie wtedy za rękę, zaprowadziła do nowo wybudowanej podstawówki, szkoły nr 66 we Wrocławiu, znalazła panią Bożenę Czerską i powiedziała: „Grażyna chce być w szkole, w której pani uczy”. To był cudowny czas: dwa razy w tygodniu zajęcia w szkolnym klubie sportowym, mnóstwo zabawy, śmiechu, ale też rywalizacji w czwórboju lekkoatletycznym.

Grażyna Robsztyn
https://bieganie.pl/

To był etap „chcę”?

Zgadza się. Później przyszło „mogę”. Bo mogłam kontynuować sportową pasję po maturze, przez całe lata 70. – już jako wyczynowiec. Zdarzały się w tym czasie momenty wspaniałe i nieco gorsze. Niestety byłam chorowitym egzemplarzem sportowca. Wiele razy na skutek przetrenowania nie osiągałam takiego wyniku, jaki powinnam. A jednak sport dał mi ogromną satysfakcję i ciągle jest ważny w moim życiu. Po zakończeniu kariery byłam trenerem. Pracowałam w Polskim Komitecie Olimpijskim, a popołudniami wciąż jeszcze prowadziłam treningi w AZS-AWF Warszawa. Teraz jestem na emeryturze.

Nadszedł etap…

…„muszę!”. Muszę być aktywna fizycznie, bo aktywność to zdrowie. Osobiście doświadczyłam tego, że pewne problemy, które pojawiają się z wiekiem – związane np. ze stawami – można opanować za pomocą ruchu. Dzięki temu, że mam odpowiednio dobrane ćwiczenia na stawy barkowe, biodrowe i kolanowe plus przemyślane odżywianie, od roku już nie muszę łykać tabletek przeciwbólowych czy przeciwzapalnych. To niesamowite!

https://alchetron.com/

Podobno można panią zobaczyć na hulajnodze…

Tak, jeżdżę latem. Oczywiście na zwykłej, nie elektrycznej! Poza tym chodzę na siłownię pod chmurką i mam karnet na fitness. Ćwiczę kilka razy w tygodniu (nie licząc codziennej gimnastyki). Jako sportowiec, który dużo trenował, do dzisiaj mam zakodowaną pamięć mięśniową. Czuję, że gdybym założyła kolce, to mogłabym pobiec jak przed laty!

Kiedy przeszła pani na emeryturę?

Rok temu. To był dla mnie w pewnym sensie szok. Przecież całe życie za czymś goniłam. W sporcie – co oczywiste – chodziło o to, by zrobić dobry trening, osiągnąć wynik na zawodach. Na studiach wciąż musiałam odrabiać jakieś zaległości. Potem na świecie pojawiły się dzieci, zaczęłam pracę zawodową. Ciągle było coś do roboty. Nagle, na emeryturze, okazało się, że nic nie muszę! Przedziwne uczucie. Potrzebowałam kilku miesięcy, by w końcu wypić w spokoju kawę, z myślą, że nigdzie się nie spieszę… Ostatnio nawet komuś powiedziałam, że jestem na urlopie – zamiast że na emeryturze!

Potrzebowałam czasu, by znaleźć nowy rytm, równowagę i poczucie, że nie mam żadnych zaległości. Cieszę się, że mogłam w końcu zadbać o zdrowie. Chętnie pomagam córce w opiece nad wnukami. Myślę, że aktywność fizyczna bardzo mi pomogła odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości.

Myślę też o powrocie do pracy trenerskiej. Przez jakiś czas mieszkałam w Niemczech, trenowałam młodzież w niemieckim klubie Werder Brema. Miasto bardzo przypominało mi rodzinny Wrocław, atmosfera w sekcji lekkoatletycznej była wspaniała, mnóstwo młodych ludzi chciało ze mną trenować. Bardzo miło wspominam ten czas. Później byłam trenerem w AZS-AWF w Warszawie, jednak zrezygnowałam, bo ze względu na inne obowiązki zawodowe nie mogłam dać moim zawodnikom tyle, ile bym chciała. Bardzo lubię pracę z młodzieżą, może za rok lub dwa do tego wrócę. Daję sobie czas, by wszystko na nowo poukładać.

Czy teraz, gdy może pani odpocząć, częściej wraca pani do wspomnień? Kiedy czyta się pani sportowy życiorys, trudno uwierzyć, że sportowiec takiej klasy, rekordzistka świata, nie został doceniony olimpijskim medalem… Na pierwsze igrzyska – do Monachium – pojechała pani w ostatniej chwili, zastępując kontuzjowaną Teresę Sukniewicz.

Ściągano mnie wtedy prosto z wakacji. Udało się awansować do finału olimpijskiego, co było dla mnie dużym przeżyciem. Zaledwie chwilę wcześniej wyszłam ze sportu juniorskiego, więc sama obecność na stadionie, na którym zasiadało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, była niesamowita. Wiele się wówczas nauczyłam.

Na igrzyskach w Montrealu była już pani w światowej czołówce.

Tak, choć trudno powiedzieć, że pojechałam tam jako faworytka. Przed igrzyskami przygotowywałam się w Spale. Ciągle pamiętam jeden z treningów. Zbierało się na burzę i kiedy biegłam, zaczął padać mocny deszcz. Zeszłam z bieżni, ale się nie przebrałam – w mokrym stroju poszłam na masaż, potem na obiad. Kolejnego dnia obudziłam się o piątej rano i nie mogłam oddychać. Poszłam do lekarza, który zarządził, że natychmiast jedziemy do Warszawy, na laryngologię. Okazało się, że to był wrzód okołomigdałkowy. Niezbyt dojrzały, dlatego nie można było go przeciąć. Dostałam bardzo mocne leki. Była środa, a w czwartek miałam lecieć do Montrealu… Leżałam parę dni z gorączką, bez żadnej opieki, bo trwał okres wakacyjny i najbliższych nie było w Warszawie. Po sześciu dniach poleciałam na igrzyska.

W jakim stanie dotarła pani na miejsce?

Niedawno zagadnął mnie Andrzej Strejlau, który w Montrealu był asystentem trenera Kazimierza Górskiego: „Grażyna, pamiętasz, jak wciągałem cię po schodach na piętro?”. Nasza ekipa była zakwaterowana na pierwszym piętrze, dość wysokim. Proszę sobie wyobrazić, że ja się pociłam, wchodząc po schodach! Tak byłam osłabiona. Jednak nikomu nie przyszło do głowy, by wtedy powiedzieć mi: „Nie startuj”.

Była pani niezwykle dzielna.

Przeszłam eliminacje i półfinał. Zakwalifikowałam się dalej i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że powtórzono mój bieg półfinałowy. Na godzinę przed finałem! Nie wiem, czy był w historii mojej konkurencji drugi taki przypadek. Rumuni wywalczyli tę powtórkę, bo doszło do drobnej kolizji ich zawodniczki z Rosjanką.

Trzeba podkreślić, że bieg półfinałowy to bieg o wszystko, nie można do niego podejść na 50 czy 80%. Pomimo osłabienia pobiegłam dobrze i ukończyłam zawody na piątym miejscu. Uważam, że w mojej sytuacji to był cudowny wynik.

To duża niesprawiedliwość, że w kronikach pozostaje tylko informacja o zdobytej lokacie, a przecież za nią stoi cała historia! Na igrzyskach w Moskwie w 1980 r. ponownie zajęła pani piąte miejsce.

A sześć tygodni wcześniej pobiłam rekord świata… Przygotowania do igrzysk były szarpane ze względu na kontuzję. Kiedy odpuszczałam treningi na kilka dni, mięsień przestawał boleć, potem ból wracał. To była huśtawka, niezwykle męcząca. W lipcu trener zrobił nam obóz w Sopocie, bez masażysty, odpowiednich posiłków. Puszka konserwy rybnej – to była kolacja olimpijczyka… Wróciłam do Warszawy z bolącym mięśniem, ale nie było nikogo, kto mógłby mnie zbadać. Kadra olimpijska przebywała na zgrupowaniach zagranicznych. Trener namówił mnie na powrót do Sopotu. Nie miałam odwagi się przeciwstawić, bo trochę się bałam, że prasa napisze: „Rabsztyn zwariowała, porzuciła trenera na dwa tygodnie przed igrzyskami”. To był mój błąd, ponieważ dla trenera była ważna realizacja planu treningowego, a nie moje samopoczucie.

Walczyłam sama ze sobą: jechać, nie jechać? Igrzyska olimpijskie są co cztery lata i chociaż wiedziałam, że nie jestem w wysokiej formie, postanowiłam, że pojadę i powalczę o medal, niezależnie od stanu przygotowań treningowych. Ta decyzja to było tak naprawdę moje zwycięstwo.

Pamięta pani bieg finałowy w Moskwie?

Początek biegu był dobry, ale rzuciło mnie na jednym płotku i wtedy dziewczyny odbiegły (to są setne części sekundy!). Jednak biorąc pod uwagę moją ówczesną sytuację, uważam, że piąty wynik był bardzo dobry. Nie opowiadałam specjalnie dziennikarzom o okolicznościach. Zawsze wtedy pojawiają się głosy: „Tłumaczy się, bo zawiodła”…

https://alchetron.com/

Rekord aktualny od 39 lat

W 1980 roku Grażyna Rabsztyn doprowadziła rekord świata w biegu na 100 metrów przez płotki do 12.36 sekundy. Ten wynik wciąż pozostaje rekordem Polski, a w igrzyskach olimpijskich 2016 w Rio de Janeiro dałby złoty medal – zauważył dziennikarz Maciej Petruczenko w „Przeglądzie Sportowym” (7 grudnia 2018 r.). Rzeczywiście, aby zostać mistrzynią olimpijską na ostatnich letnich igrzyskach, wystarczyło pobiec o 0,12 sek. wolniej od Grażyny Rabsztyn. Na podium biegu finałowego na igrzyskach w Brazylii stanęły trzy Amerykanki: Brianna Rollins (12,48), Nia Ali (12,59) i Kristi Castlin (12,61).

Obecną rekordzistką świata w biegu na 100 m przez płotki jest pochodząca z USA Kendra Harrison (12,20), a rekordzistką Europy – Bułgarka Jordanka Donkowa (12,21). Od 39 lat w Polsce nikt nie pobił wyniku Grażyny Rabsztyn, co zauważył Maciej Petruczenko: Gdy pozwalam sobie na żart, pytając Grażynę, czy nie powinna była zatem startować aż do 2016 roku, żeby wygrać w Rio, dawna rekordzistka świata, tak na to reaguje: – A to dopiero by było! Przecież zakończyłam karierę sportową w 1982, mając 30 lat, bo wydawało mi się, że już w tym wieku nie wypada latać po stadionie w krótkich spodenkach. Wygląda jednak na to, że mój rekord z 1980 roku, ustanowiony zresztą w piątek 13 czerwca, miał rzeczywiście i ma do dzisiaj wielką wartość. Na dodatek, w co po prostu aż trudno uwierzyć, ustanowiłam go na warszawskim stadionie Skry, który już wtedy miał niemal tak samo opłakany wygląd jak dzisiaj, bo połowa trybun nie nadawała się do użytku.

Źródło: http://seniorzetrzymajforme.pl/

SJ
Więcej artykułów z kategorii

Dodaj komentarz